Mój Le Mans

 

24 godziny. Jedna doba. I tylko jedno okrążenie. Bez żadnej rywalizacji, jak podkreśla Kuba.

 

Gdy pół roku temu przeczytałam o Marszonie, od razu nabrałam ochoty na udział. Jak tylko dostałam maila z  informacją o terminie i trasie, wysłałam swoje zgłoszenie. Do udziału namówiłam też kolegę, z którym długo się znamy i chodziliśmy razem po górach. Taka bratnia dusza na trasie to duża podpora. Kuba wpisał nas oboje na listę uczestników.

Miałam trochę wątpliwości, ale byłam pełna optymizmu i wiary we własne możliwości. Nie jestem przecież nowicjuszem w górach. Kolega studził trochę mój zapał: ponad 70 km i cała doba marszu to długa trasa, zwłaszcza w górach, z nocnym przejściem.

Kuba cierpliwie odpowiadał na wszelkie pytania: ile picia, co z jedzeniem, co w razie kryzysu na trasie (krówki!), wyjaśniał jak dojechać i nawet kontaktował z kierowcami, którzy dysponowali wolnymi miejscami w samochodach.

Dwa tygodnie przed Marszonem kolega przekazał mi niepomyślną wiadomość – choroba uniemożliwi mu udział w wędrówce. Będę szła bez niego. Trochę szkoda...

W przeddzień wyjazdu pakowanie: minimum sprzętu, żeby nie dociążać niepotrzebnie plecaka. Ubranie na zmianę, kurtka przeciwdeszczowa, trochę jedzenia, picia i słodyczy, bandaż, plaster, mapa, czołówka, czerwona lampka na plecak, komórka, dokumenty i pieniądze - to wszystko powinno wejść do małego plecaka. A duży plecak ze śpiworem zostawię na Kudłaczach.

W piątek, dzień startu Marszonu, niebo rano było trochę zachmurzone, ale nie padało. Podróż do Pcimia minęła mi szybko.

Do schroniska na Kudłaczach przyszłam jako pierwsza, koło południa. Wkrótce pojawił się drugi uczestnik Marszonu, potem kolejny. Zaświeciło słońce, siedzieliśmy na werandzie i rozmawialiśmy. Po południu udało mi się chwilę przespać. Czy można się wyspać na zapas?

Jeszcze coś ciepłego do zjedzenia przed wymarszem, telefon do domu.

Przychodzili kolejni uczestnicy, witali się, pojawił się Kuba. Poszłam się zarejestrować i dostałam opis trasy, profil, którego wolałam za dokładnie nie analizować i butelkę powerade. Po krótkiej odprawie w jadalni wyruszyliśmy! 40-osobowa grupa, z przewagą panów. Z kilkorgiem wędrowców poznałam się na Kudłaczach, jedynie Kubę znałam wcześniej. Wiek kilku uczestników, a jak się jeszcze później okazało, ich kondycja, wzbudziły mój szacunek.

Trochę pokropiło (to ponoć tradycja). Pierwszy odcinek trasy prowadził to w górę, to w dół. Ani podejścia, ani zejścia nie były specjalnie strome. Fragmentami trasa była błotnista. Ktoś zażartował, że jak w Wietnamie w porze deszczowej. Nie wysondowałam kijkiem jednej z kałuż, a okazała się na tyle głęboka, że nabrałam przez cholewkę trochę błota do buta. Ale szybko wyschło.

Krótki postój. Ktoś źle skręcił? Czekamy, aż zbierze się cała grupa. Napiłam się; spore pragnienie odczuwałam praktycznie przez cały Marszon. Powoli zapadał zmierzch, więc przypięłam do plecaka czerwoną lampkę, a na głowę założyłam czołówkę. Zdążyłam jeszcze wysłać sms do kolegi, że idę i że jest ok. „Powodzenia i wytrwałości” przyszła wspierająca odpowiedź.

Dołączyli już wszyscy. Ruszyliśmy. Sznur czerwonych lampek przesuwających się ścieżką przede mną i świecące czołówki za mną stanowiły niezwykle malowniczy widok. Po chwili grupa rozciągnęła się trochę i lampki świetnie pomagały zorientować się w kierunku marszu. Słychać było rozmowy i żarty wędrujących.

Nad łąkami latały świetliki, nisko na niebie wisiał ciemnożółty cienki rogalik księżyca. W panującym jeszcze półmroku można było podziwiać panoramę okolicznych gór. Powoli zapalały się światełka w dolinach.

Do Lubnia, gdzie była kilkunastominutowa przerwa na moście nad Rabą, doszłam w dobrej formie. Odniosłam wrażenie, że tempo marszu było nieco za szybkie, bo grupa, mimo założeń regulaminu o wspólnym przejściu nocą, rozciągnęła się. Mieliśmy minimalne spóźnienie w stosunku do harmonogramu.

Spod mostu towarzysko usposobieni tubylcy zapraszali na wódkę.

Posiliłam się. Dopiero minęła 23, można więc jeszcze zadzwonić do domu. Chwila rozmowy stanowiła miły akcent odpoczynku.

Nie dając nam się za bardzo rozleniwić, Kuba zapowiedział koniec przerwy. Asfaltem doszliśmy do podnóża Szczebla. Dalej szlak wiódł wąską, kamienistą ścieżką stromo w górę. Wspinaliśmy się rzeczywiście jak po szczeblach drabiny. W oddali grzmiało i pojawiały się błyskawice. Powietrze było ciepłe, duszne i nieruchome. Zmęczenie zaczęło dawać się we znaki. Zatrzymałam się z boku ścieżki, żeby chwilę odpocząć. Bardzo szybko pojawił się idący „na zamku” Kuba. Nie ma rady, trzeba iść dalej.

Prawie nie zauważałam szczegółów terenu, przez który szliśmy. Patrzyłam tylko przed siebie, wypatrując z nadzieją końca tej stromizny.

Zrobiłam kolejny, okupiony wysiłkiem krok do przodu i w górę. Niepewnie postawiłam stopę, zachwiałam się lekko. „Dobrze się czujesz?” zaniepokoił się Kuba. Tak! Czułam się naprawdę dobrze. Nie kręciło mi się w głowie, nie brakowało mi tchu, nie robiło mi się słabo. Nie czułam się też wcale pokonana przez tę górę, byłam w dobrym nastroju. Tylko dlaczego miałam tak mało siły?

Pojawił się lekki wietrzyk. Czy to już oznaka zbliżającego się szczytu?

I wreszcie koniec wspinaczki. Na Szczeblu rzeczywiście wiał wiatr, było chłodno. Po krótkim odpoczynku zeszliśmy na Przełęcz Glisne. Kawałek przejścia asfaltem i chwila oczekiwania, żeby zebrała się cała grupa.

„Zapraszam na 45-minutowe podejście do schroniska na Luboniu” ogłosił Kuba. Ruszyłam do przodu, ale im bardziej stromo ścieżka wznosiła się do góry, tym tempo mojego marszu spadało. Krok za krokiem, powoli, ciężko opierając się na kijkach, posuwałam się naprzód. Na jednym z odcinków przechodziliśmy przez mgłę, a może zawieszone na tej wysokości pasmo chmury. Kuba stwierdził, że nasze wolno kroczące postacie o zamazanych konturach wyglądały wręcz nierealnie.

Wstał nowy dzień. Zaczęło szarzeć, można było zgasić czołówkę. Rozśpiewały się ptaki. Między drzewami rozciągały się przepiękne widoki na zalesione szczyty Beskidów, w dolinach leżała mgła. Na wschodzie niebo wyraźnie pojaśniało. Warto było się potrudzić, żeby coś takiego zobaczyć!

Chyba po podwojeniu przewidzianego czasu doszłam do schroniska. Kuba hojnie przesunął godzinę wyjścia aż na 500, pół godziny później niż w harmonogramie. Przebrałam całkowicie mokre ubranie. Przy okazji obejrzałam stopy. Żadnych otarć! I tak już zostało do końca. Kombinacja dwóch par skarpetek, wypróbowana wcześniej i miękkie wkładki do butów zdały egzamin.

Zjadłam coś, wypiłam herbatę. Niektórzy korzystali z przerwy, by się chwilę przespać.

Przed wyjściem w drogę krótka odprawa. Odtąd każdy miał iść własnym tempem, nie trzeba trzymać się grupy, będą obowiązywać tylko godziny wyjścia z wyznaczonych punktów na dalszej trasie.

Ruszyliśmy. Moje tempo marszu było wtedy na tyle wolne, że wkrótce cała grupa mnie wyprzedziła. Ostatnia mijająca mnie dwójka zapytała, czy będę szła sama swoim tempem. Zostałam na końcu. Bolały mnie stopy i kolana.

Kilka utworów, wysłuchanych z mp3, jak zawsze sprawiło mi dużo przyjemności. Ale nie dodało sił...

Jak długo dam radę jeszcze iść? Pojawiła się myśl o rezygnacji z dalszej części Marszonu.

Przeceniłam własne siły? Nie doceniłam trasy? Mam słabszy dzień? Nie przewidziałam, jak drastycznie nocna, po części ciężka trasa i brak snu, mogą uszczuplić moje możliwości?

Czy przejście 30 km i pokonanie na tym odcinku ok. 1100 m sumy podejść to już sukces?

Muszę zostawić jeszcze rezerwę sił na dotarcie do schroniska na Kudłaczach, gdzie jest mój plecak.

Zaczął siąpić deszcz.

Gdy zeszłam do Naprawy, grupy już nie było. Ruszyli w dalszą trasę. Postanowiłam, że sprawdzę na przystanku PKS, o której godzinie jedzie autobus w kierunku Myślenic i zadzwonię do Kuby, żeby go poinformować o swojej rezygnacji. Odezwał się telefon. Kuba był szybszy! „Jolu, gdzie jesteś?” Ustaliliśmy nasze położenie, powiedziałam Kubie, że wracam do domu i w tym momencie podjechał autobus. Zakończyliśmy pospiesznie rozmowę i wsiadłam. W strugach padającego deszczu dojechałam do Myślenic. Do odjazdu mikrobusu do Pcimia zostało trochę czasu, usiadłam na ławce na przystanku i po krótkiej chwili zapadłam w drzemkę. Ocknęłam się i czy prędzej stanęłam na równe nogi. Trzeba się poruszać, żeby nie zasnąć! Wstąpiłam do baru na herbatę, zwiedziłam sklep obok. Pora odjazdu jeszcze nie nadeszła. Zmęczenie przywiodło mnie na tę samą ławkę na przystanku i przysypiając na krótkie chwile, doczekałam przyjazdu mikrobusu. Gdy tylko kierowca otworzył drzwi, czym prędzej wsiadłam i już po chwili błogo zasnęłam. Podróż do końca trasy zwalniała mnie z pilnowania miejsca wysiadania.

W ulewnym deszczu przeszłam do schroniska na Kudłaczach. Czy nad trasą Marszonu też pada? Jak im się idzie dalej? Czy wszyscy wytrwali?

Przepakowałam plecak i po chwili ruszyłam z powrotem. Po drodze na przystanek minął mnie samochód i zatrzymał się. Z okna wychyliła się głowa. „Może podwieźć?” Spojrzałam na rejestrację: SPS – to Pszczyna! Krok od domu! „Czy do Pszczyny?” zapytałam. Kierowca wysiadł. Dopiero po chwili rozpoznałam w nim jednego z uczestników Marszonu! Też zdecydował się wcześniej zakończyć wędrówkę. Włożyłam do bagażnika plecak i kijki. Zaproponowałam, że zmienię buty, bo mam bardzo zabłocone. „Nie trzeba, są przecież wycieraczki.”

Samochód ruszył, zaczęliśmy rozmawiać: o trasie, o Marszonach, o Beskidach... Czas płynął szybko.

Za Andrychowem zrobiliśmy postój na stacji benzynowej. Gdy wysiedliśmy z samochodu, zesztywniałe mięśnie i bolące kolana sprawiły, że poruszaliśmy się jak roboty. Nasz widok wywołał uśmiechy siedzących w samochodzie nieopodal. Mój kierowca wszedł do restauracji wzmocnić się kawą, a ja skierowałam się do toalety. Bieżąca woda, umywalka z ciepłą wodą, mydło, papierowe ręczniki, duże lustro – prawdziwy luksus!

Reszta trasy minęła prawie niezauważenie, dojechaliśmy do Pszczyny. Zaparkowaliśmy pod samym dworcem. Na pożegnanie serdecznie uścisnęliśmy sobie dłonie. Może się kiedyś spotkamy w górach?

Weszłam na stację: teraz kolej na kolej. Mimo, że jazda pociągiem nie była długa, musiałam walczyć z ogarniającą mnie sennością. Byłoby dobrze nie przespać właściwej stacji i wysiąść tam, gdzie należy. Udało się! Na peronie czekała na mnie rodzina, uściskaliśmy się gorąco na powitanie. Jak dobrze wrócić do domu!

 

Mój udział w marszonowym Le Mans trwał 11 godzin. I tyle samo czasu zabrało mi odespanie jego trudów J

 

Jola Rolnik