Piesza wędrówka wzdłuż wybrzeża Litwy i Łotwy
29 maja - 11 czerwca 2012

Plan wyprawy:

1 dzień, 29 maj.
Nida - Juodkrante: 30 Km*

2 dzień, 30 maj.
Juodkrante - Klajpeda: 15 km

3 dzień, 31 maj.
Kłajpeda - Palanga: 30 km

4 dzień, 1 czerwiec.
Palanga - Pape: 25 km

5 dzień, 2 czerwiec.
Pape - Bernati: 24 km

6 dzień, 3 czerwiec.
Bernati - Liepaja: 16 km

7 dzień, 4 czerwiec.
Liepaja - Zarini: 15 km

8 dzień, 5 czerwiec.
Zarini - Pavilosta: 31 km

9 dzień, 6 czerwiec.
Pavilosta - Jurkalne: 25 km

10 dzień, 7 czerwiec.
Jurkalne - Ventspils: 38 km

11 dzień, 8 czerwiec.
Ventspils - Liepene: 14 km

12 dzień, 9 czerwiec.
Liepene - Mikeltornis: 26 km

13 dzień, 10 czerwiec.
Mikeltornis - Mazirbe: 25 km

14 dzień, 11 czerwiec.
Mazirbe - Kolka : 20 km

* Kilometraż podany w przybliżeniu

Lubię przemierzać kilometry na piechotę i... lubię Bałtyk. Jeżeli dodać do tego fascynację wschodnią kulturą nie trudno się domyśleć skąd pomysł przejścia wybrzeżem Litwy i Łotwy. Kilka miesięcy wędrowania palcem po mapie, wyznaczania trasy, poszukiwania noclegów. Wreszcie nadchodzi ten dzień, początek nowej przygody.

27 maja 2012. spotykamy się na Dworcu Zachodnim w Warszawie: Basia, Włodek i ja. Z Basią mamy za sobą już nie jedną wspólną wyprawę, Włodka dopiero poznaję. Jedziemy do Kowna, ą stamtąd do Nidy na Mierzei Kurońskiej, miejsca naszego startu. Podróż przebiega bez żadnych problemów i już przed południem następnego dnia (28 maja), jesteśmy na miejscu. Nida wita nas piękną pogodą, nic jednak w tym dziwnego, skoro to właśnie Nida może się pochwalić największą liczbą dni słonecznych w ciągu roku na całej Liwie! Niewielkie nadmorskie miasteczko zachwyca swą niezwykłą atmosferą. Przed laty docenił ją również wybitny niemiecki pisarz, noblista Tomasz Mann, który spędzał tu z rodziną wakacje. Pełne uroku drewniane domki z charakterystycznymi czerwonymi dachami , zadbane ogródki, zielone trawniki, deptaki, aż nie chce się stąd odchodzić.

"Obowiązki" jednak wzywają i już następnego dnia (29 maja), na dobre rozpoczynamy naszą wyprawę. Plan na ten dzień był prosty: dotrzeć do plaży i wzdłuż niej wędrować w kierunku wschodnim, przez kolejne 30 km, aż do Juodkrante. Jednak rzeczywistość, jak się potem okazało nie po raz ostatni, szybko zweryfikowała nasze plany. Do plaży tego dnia nie dotarliśmy w ogóleL Zamiast kierować się szlakiem według mapy, wybraliśmy … skróty. Krążąc po leśnych ścieżkach, z których każda wydawała się tą, która doprowadzi nas nad morze, nadrobiliśmy dobrych kilka kilometrów. Cały czas słychać było szum fal, ale wysokie, porośnięte lasem wydmy to jedyny krajobraz, jaki mogliśmy tego dnia oglądać. Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło! Z pewnością, gdybyśmy nie zgubili drogi nad morze, nie zobaczylibyśmy ukrytych w lesie urokliwych domków rybackich, nie weszlibyśmy na najwyższą w tym rejonie wydmę i … nie dostąpilibyśmy niewątpliwej "przyjemności" spotkania litewskich komarów ;)

Kolejny dzień (30 maja) zapowiadał się bardzo przyjemnie, do pokonania mieliśmy tylko 15 km. O dziwo :) bez problemu dotarliśmy na plażę, chociaż kosztowało nas to trochę wysiłku. Droga nad morze wiodła wydmami, raz ostro pod górkę, za chwilę w dół, co dla zmęczonych po wczorajszym błądzeniu kolan, jest sporym wyzwaniem. Kiedy jednak docieramy na plażę, widok morza rekompensuje wszelkie niedogodności. Ubitym piaskiem idzie się fantastycznie, kilkanaście kilometrów mija więc nam naprawdę szybko. Po drodze mimo słonecznej pogody nie spotykamy nikogo, mamy morze tylko dla siebie! Po krótkiej przeprawie promowej lądujemy w Kłajpedzie, ważnym ośrodku handlowym i przemysłowym Litwy. Dla mnie Kłajpeda to przede wszystkim stylowe budynki z muru pruskiego, pomnik "Anusi z Tharau", bohaterki pieśni litewskiego poety Simona Dach’a i wyśmienite cepeliny w restauracji tuż obok placu teatralnego.

Następnego dnia rano (31 maja), po raz kolejny spotykamy się z problemem, jak znaleźć najkrótszą drogę z centrum miasta na plażę? Wbrew pozorom nie jest to takie proste bowiem na mapie nie mamy oznaczonego dokładnego zejścia. Kiedy tak stojąc przed naszą kwaterą, deliberujemy nad dalszym posunięciem, z pomocą przychodzi nam miejscowa młodzież, w liczbie kilkunastu chłopaków! Na początku konsternacja, no bo jak my chcemy dotrzeć na plażę inaczej niż samochodem?! Że w ogóle coś takiego nam przyszło do głowy, że to za daleko, że nie damy rady! Potem burza mózgów, która po kilkunastu minutach angielsko– polsko- rosyjsko- litewskiej chaotycznej wymiany zdań, zaowocowała ustaleniem trasy, jak iść żeby się zbytnio nie zmęczyć no i oczywiście, żeby zobaczyć upragnione morze ;) Szliśmy ... godzinę, ale udało się. Plaża przywitała nas grząskim piaskiem, który na szczęście po 2 km zmienił się w doskonale ubitą, szeroką plażę. Już na kilka kilometrów przed wejściem do Palangi widać molo, moim zdaniem jedno z najpiękniejszych. Będąc w tym nadmorskim kurorcie nie sposób nie skorzystać z okazji spaceru prowadzącym nad morze deptakiem. Pełno tu restauracji i barów serwujących dania kuchni litewskiej i nie tylko. Łatwo tutaj ulec pokusie spróbowania jakiegoś lokalnego przysmaku. W moim przypadku były to czebureki, smażone na głębokim oleju pierogi z nadzieniem z mięsa mielonego. Pycha!

Po rewelacyjnym noclegu w Palandze, opuszczamy to klimatyczne miejsce i kierujemy się do kolejnego punktu na naszej trasie, czyli do Pape (1 czerwca). Po około 3 godzinach marszu, trudnego, bo po niewygodnym, kamienistym brzegu, dochodzimy do ważnego dla nas miejsca, czyli dawnej granicy litewsko- łotewskiej. To dla nas doskonały prezent na Dzień Dziecka! Udało nam się zakończyć pierwszy etap naszej wyprawy: przejść pieszo wybrzeże Litwy. Co prawda to tylko 99 km, ale i tak radość jest ogromna. Nie przyćmiewa jej nawet pogarszająca się z minuty na minutę pogoda. Robi się coraz chłodniej i wietrzniej. Pape to nasz pierwszy nocleg na Łotwie. Ta malutka osada położona tuż obok parku narodowego idealna dla tych , którzy chcą odpocząć od zgiełku miasta. Tutaj czas przyjemnie zwalnia... Szkoda że na nocleg dochodzimy za późno, aby móc wybrać się na spacer po okolicy. Do tego przemoczone podczas marszu buty wymagają suszenia. Na szczęście gospodyni udostępnia nam farelkę, która ratuje sytuację!

Pogoda przestaje nas rozpieszczać i następnego dnia (2 czerwca) wita nas pochmurne niebo. Po kilku kilometrach marszu zaczyna padać deszcz, który zamiast ustawać wzbiera na sile, do tego dochodzi porywisty wiatr. Wzburzone morze budzi respekt. W pewnym momencie robi się tak nieprzyjemnie, że szybko uciekamy z plaży w głąb lądu, byle dalej od szalejących fal! Ponad 2 godziny wędrowaliśmy leśnymi drogami. Wiedzieliśmy tylko, że zmierzamy w dobrym kierunku, nie wiedzieliśmy tylko jak długo jeszcze będziemy musieli iść. Kiedy dotarliśmy do pierwszych zabudowań Jurmacielms, nasza radość nie znała granic. Właśnie tam w jedynym w okolicy sklepie, przekonaliśmy się o dobrych sercach Łotyszy. Zmęczeni i przemoczeni, musieliśmy sprawiać niezwykle przygnębiające wrażenie, bowiem pani sklepowa bez wahania zgodziła się, żebyśmy na jakiś czas zaanektowali jej sklep na suszarnię! Użyczyła gorącej wody (gorące kubki!), pozwoliła odpocząć. Ze względu na niebezpieczne warunki atmosferyczne, dalsza wędrówka plażą była niemożliwa tego dnia. Idąc asfaltem musielibyśmy nadrobić dobre kilka kilometrów, co przy takiej pogodzie nie było zbyt kuszącym rozwiązaniem. Na szczęście dla nas, klienci sklepu, którzy również oddawali się ceremonii ogrzewania, w nieco odmienny od naszego sposób, zgodzili się użyczyć nam swojej "maszyny" łącznie z kierowcą. I tak oto pokonaliśmy ostatnie metry naszej trasy, bezpiecznie docierając do Bernati. Skromne warunki naszej kwatery nie miały znaczenia, wobec ogromnej serdeczności z jaką nas przyjęto w gościnnym domu Smilgas.

Po obfitym śniadaniu zaserwowanym nam przez gospodynię, wyruszyliśmy w dalszą drogę (3 czerwca). Po sztormowej aurze poprzedniego dnia nie było śladu. Powitało nas błękitne niebo i upragnione słońce. Piękna pogoda zachęca więc do dłuższych postojów. Do kolejnego noclegu mamy zaledwie 16 km, mając tę świadomość, zdecydowanie raźniej nam się idzie i spokojniej odpoczywa :) Lipawa wita nas niezwykłym widokiem trenujących kitesurferów. Mnóstwo, unoszących się wysoko w powietrzu, kolorowych skrzydeł sprawia, że przystajemy z wrażenia. Wiejący tutaj silny wiatr , który dla nas jest nie lada utrudnieniem , kitesurferom ułatwia niezwykłe akrobacje w powietrzu i z pewnością jest magnesem przyciągającym ich w te właśnie rejony. Lipawa jest trzecim co do wielkości miastem na Łotwie i znaczącym portem. To również miasto muzyki, gdzie odbywają się liczne festiwale i koncerty. Nawet trasa zwiedzania, oznaczona jest nutkami, według których wędrując dotrzemy do najciekawszych miejsc. Lipawa być może nie powala na kolana swoją urodą, wiele tu miejsc pozbawionych jakiegokolwiek uroku, ale ma też mnóstwo i takich, które przyciągają jak magnes swoją niezwykłością. Do takich z pewnością należy dzielnica Karosta. Dawny port wojskowy zbudowany za czasów Imperium Rosyjskiego, wykorzystywany również podczas sowieckiej okupacji, m.in. jako baza okrętów podwodnych. Dziś większość obiektów stoi opuszczona, zdewastowana, ale świadomość tego, jaką kryją w sobie historię jeszcze bardziej potęguje fascynację tym miejscem.

Ponadto odcinek plaży w kierunku północnym jaki pokonujemy rankiem następnego dnia (4 czerwca) uważam za jeden z najpiękniejszych jakie miałam okazję widzieć podczas wyprawy! Ciągnący się długim pasem pochodzący z XIX wieku system fortyfikacji, który powoli zabiera ze sobą morze sprawia niesamowite, nieco tajemnicze wrażenie. To wystarczy , żeby chcieć tam wrócić... W wielu miejscach, ruiny budowli uniemożliwiają wędrówkę plażą, trzeba szukać innej drogi. Ostatecznie, zmuszeni jesteśmy wybrać drogę szutrową ,która doprowadzi nas do Saraiki. Nie ma tu dużego ruchu, idzie się więc całkiem przyjemnie. Słońce, piękne widoki wokoło, taka wędrówka to prawdziwy relaks... W takim sielankowym nastroju pozostajemy również po przybyciu na nasz nocleg. Tym razem to gospodarstwo agroturystyczne, gdzie do dyspozycji mamy własny domek a gospodarze częstują nas warzywami ze swojej ekologicznej uprawy. Świetnie pasują do jajecznicy usmażonej przez Basię :)

5 czerwca, przed nami 30 km trudnej wędrówki po mokrym, grząskim piasku nim dotrzemy do Pavilosty. Dobrze, że pogoda nam sprzyja bo przy deszczowej aurze albo silnym wietrze wiejącym w twarz, byłoby naprawdę ciężko. Od połowy trasy idzie nam się znacznie raźniej bo... mamy nowego towarzysza. Niedaleko Ziemupe dołączył do nas pies, labrador. Nie wiadomo jak się znalazł na plaży, czy się zgubił, czy ktoś go porzucił? Faktem jest, że nie chciał nas zostawić i tak wędrował z nami aż do Pavilosty, zadziwiając nas swoją niespożytą energią! Oby odnalazł swój dom!

Poranek (6 czerwca) wita nas słoneczną pogodą. Nocujemy tuż nad plażą, więc z jej odnalezieniem nie mamy problemu :) A plaża tego dnia jest po prostu ... zjawiskowa. Nie mogę przyznać jej palmy pierwszeństwa ponieważ tę, oczywiście według mojej subiektywnej oceny, dzierży plaża za Lipawą, ale ta od Pavilosty w kierunku Jurkalne plasuje się ciut za nią. To ponad 25 km niesamowitych widoków. Wysokie klify okalają kamienistą plażę, nieraz tak wąską, że fale uderzają o nabrzeże a my musimy zdejmować buty, aby ją pokonać. Innym razem jest znów szeroka, bardzo szeroka o żółtym piasku a woda ma tu odcień chabrowy. Do głowy przychodzi tylko jedno porównanie "błękitna laguna". Sceneria przypomina tę reklamę wakacji na jakiejś egzotycznej wyspie. A tu proszę! Nie trzeba wcale jechać na drugi koniec świata, aby zobaczyć raj!

Z Jurkalne do Ventspils (7 czerwca) jest ponad 38 km a to stanowczo za dużo, jeżeli chcemy jeszcze zobaczyć miasto i odpocząć. Decydujemy się dojechać do Užavy, miejscowości położonej w połowie drogi, w ten sposób zyskujemy cenne kilka godzin a przy okazji możemy zobaczyć jak wygląda Łotwa trochę w głąb lądu. Nie spiesząc się, zmierzamy w kierunku Ventspils. Bardzo lubię to miasto, którego symbolem jest ... krowa, na pamiątkę parady zorganizowanej w 2002 r. Ventspils ma w sobie coś, co sprawia, że człowiek czuje się tu dobrze. Kiedyś borykało się z ogromnym bezrobociem, było zaniedbane i szare. Dziś wydaje się być miastem idealnym. Wszystko w Ventspils jest świetnie rozplanowane, urządzone i zorganizowane tak, aby w mieście żyło się po prostu wygodnie. Już sama plaża może zadziwić. Jest doskonale przystosowana do rekreacji. To istny plac zabaw z przeróżnymi huśtawkami, karuzelami, zjeżdżalniami. Oczywiście skorzystaliśmy z tych atrakcji! W końcu fajnie jest znów poczuć się dzieckiem :)

Na dzień 8 czerwca przewidzieliśmy do przejścia zaledwie 15 kilometrów. To w sam raz, aby bez problemów zdążyć na otwarcie EURO 2012 i mecz Polska – Grecja! Już od rana cieszyliśmy się perspektywą takiego wieczoru :) Nawet mozolne, trwające ponad godzinę wychodzenie z centrum miasta, nie zmąciło tego uczucia :) Początkowo szło się bardzo dobrze. Plaża do wędrowania była rewelacyjna ą do tego bardzo ładna. Ciągnące się od Jurkalne wysokie klify dodawały jej dużo uroku. Z każdym jednak kolejnym krokiem, stawała się coraz bardziej kamienista. Być może dla stacjonarnego turysty nie miałoby to znaczenia, jednak dla nas, obciążonych zapasami żywności na kilka kolejnych dni (nie spodziewaliśmy się spotkać sklepu!) było to spore utrudnienie i dodatkowy wysiłek. "Szybkie" 15 kilometrów zaczęło się jakoś nieprzyjemnie dłużyć... Pojawił się większy problem: jak znaleźć naszą kwaterę?? W przesłanym wcześniej mailu, właścicielka wspominała o drabinach, które z plaży zaprowadzą nas prostu na camping Jeni. Trochę nas to dziwiło, bo w miarę oddalania się od Ventspils klify zanikały i nie było potrzeby wspinać się na nabrzeże... Szliśmy więc dalej wypatrując tychże drabin. Po przejściu około 4 godzin, kiedy nie było widać nawet śladu drabin, zadzwoniliśmy do gospodarzy. Uprzejma pani wypytała nas dokładnie gdzie jesteśmy. Kiedy dowiedziała się że koło wieży, z ubolewaniem stwierdziła, że przed nami jeszcze długa droga i musimy jeszcze iść, i iść, aż zobaczymy ... drabinę!!Więc cóż było robić poszliśmy dalej. Kiedy po godzinie marszu nadal nic, ani śladu drabiny, zaczęliśmy się trochę niepokoić. Przecież zaraz zaczyna się EURO!! Opatrzność na szczęście nad nami czuwała, bowiem na tej bezludnej plaży ujrzeliśmy... nie, nie drabinę, ale rybaków!! Kiedy powiedzieli nam jaka to miejscowość, zrozumieliśmy, że na plaży można się jednak zgubić... Okazało się bowiem, że jesteśmy niedaleko Ovisi, jakieś 10 kilometrów za naszym campingiem. Nasze zdumienie nie znało granic! Jak to się mogło stać? zachodziliśmy w głowę?! Przecież nie mijaliśmy żadnej... drabiny L Co tu robić? Euro już się zaczyna a my na plaży i to nie tam gdzie być powinniśmy. Perspektywa cofania się, nie wiedząc nawet jak dojść do noclegu, nie uśmiechała nam się. Po raz kolejny uratowała nas bezinteresowność Łotyszy. Rybacy, bez żadnego problemu zgodzili się oderwać od swojej pracy i podwieźć nas na camping Jeni. Uff... zdążyliśmy! Właśnie zaczął się mecz Polska - Grecja...

W porównaniu z dniem poprzednim, kolejny (9 czerwca) przebiega nad podziw spokojnie... Doskonale ubity piasek, pozwala nam osiągać niezwykłą prędkość :) Szybko przemierzamy wyznaczone na dziś 26 km, uważnie przy tym wypatrując naszego campingu. Cały czas mamy w pamięci wczorajszą przygodę! Jak się ostatecznie okazało DRABINĄ miały być... 4 schodki, tak delikatnej konstrukcji, że NIKT kto wie jak wygląda prawdziwa drabina, nie wziąłby ich za ... DRABINĘ!! Włodek sporządził stosowną dokumentację tego wątpliwego "udogodnienia" (do wglądu u autora), któremu udało się tak bardzo skomplikować wczorajszy dzień. Camping Mikelbaka już z daleka witał nas za to drogowskazem wskazującym w jaki sposób do niego dotrzeć z plaży.

Przedostatni dzień wędrówki (10 czerwca) powitał nas pogodą idealną do plażowania. Morze było wyjątkowo spokojne a żółty piasek usiany mnóstwem białych, małżowych muszelek kusił do odpoczynku. Wiedzieliśmy, że na początku trasy czeka nas przeszkoda, w postaci rzeki Irbe. Chcieliśmy ją szybko pokonać i wtedy spokojnie oddać się dłuższemu leżakowaniu. To nie pierwsza rzeka , przez którą musieliśmy się przeprawić. Zawsze się to jednak udawało! Myśleliśmy, że i tym razem będzie tak samo. Niestety nie... Rzeka Irbe zaprezentowała nam się w swojej najszerszej i najgłębszej postaci. Nie udało nam się jej ani przeskoczyć, ani przejść... Jedyne co pozostało, to obejść ją dookołaL Wydłużyło to nasz marsz o dobre kilka godzin i skutecznie skróciło czas beztroskiego odpoczywania.

Dzień 11 czerwca to dla nas historyczna data! To ostatni dzień naszej wędrówki. Nie zważając na padający coraz intensywniej deszcz, idziemy do przodu, niesieni jak na skrzydłach, byle szybciej, byle do KOLKI! Tam gdzie nasza meta! Kres wędrówki osiągnęliśmy w samo południe! Towarzyszy nam poczucie ogromnego szczęścia i satysfakcji, że się udało, że to JUŻ! Po czternastu dniach wędrowania trzeba się zatrzymać i powiedzieć KONIEC. Wszystko to przypomina mi scenę z filmu "Forrest Gump", kiedy główny bohater nagle kończy bieg i ze stoickim spokojem stwierdza: "Zmęczyłem się, wracam do domu" Tak tez zrobiliśmy wróciliśmy do domu, pełni wrażeń, niesamowitych przeżyć, wspomnień i widoków, których urody żaden opis, żadna fotografia niestety nie odda. Trzeba to zobaczyć na własne oczy i przeżyć na własnej skórze. Polecam , naprawdę warto! Wybrzeża Litwy i Łotwy czekają a jest tam naprawdę pięknie!

Agnieszka Werens


FOTOREPORTAŻ Z WYPRAWY


Powrót na stronę główną