Roadshow 2006 czyli rzecz o Marszonie numer dziewięć...

 

Ehm... 1...2...1...2...3...Hej...

 

Usiłować nucić na melodię „Niepokonanych” Perfectu...

 

„Gdy emocje już opadną,

Jak po wielkiej bitwie kurz,

Gdy nie można mocą żadną

Obolałych podnieść nóg

Czy to w chłodnym cieniu przydrożnych drzew

Wziąć się uwalić,

Czy się z każdym krokiem ranić,

Polewając potem szlak,

Podążać nim przez resztę dnia.

 

Gdy coś nie tak z mym światełkiem,

Gaśnie nagle w świetle gwiazd,

Gdy na drodze za zakrętem

Szmat asfaltu czeka mnie.

Czy w bezkresnej nocy, łykając żal

Dać się powalić,

Czy się każdą chwilą bawić

Mówiąc sobie ciągle że

Schronisko, kres wciąż zbliża się.

 

Ciągniemy przez Marszonu szlak,

Dopóki siły, dopóki czas...

W korowodzie ludzkim łatwiej jest trwać

Niepokonanym

Nim się psycha w nas wypali,

Nim dla dalszych naszych dróg

Kropelka potu wartość ma.

 

Trzeba wiedzieć kiedy wycofać się,

Niepokonanym

Wśród drzew cicho złapać transport,

By rycerzy GOPR-u nikt

Nie niepokoił z nas.”

 

                                  

 

Było od rzeczy...

A teraz do rzeczy...

 

Dawno, dawno

Temu w odległej galaktyce.

No... może nie aż tak daleko, bo tutaj

W grodzie Kraka, Kuba Terakowskim zwany

Zaproponował mniej czy bardziej nieśmiało, by ruszyć.

Ruszyć w ponad 70-cio kilometrową trasę z Krakowa, o... tam...

Tam w diabły daleko, gdzie na horyzoncie majaczą jakieś pagórki i górki...

I całkiem duże góry też... I kto by pomyślał, że pomysł z gruntu dość stuknięty, stuknął...

 

Gdzieś już widziałem takie napisy... Nie będę powtarzał schematów, bo 9-ty marszon mimo, że to niemal część sagi nadającej się do filmowania, był niepowtarzalny... A dlaczego? A se muszę pomyśleć... Albo se napisze... O tak... se napisze... ... ...

 

Więc... Jak już wspomniano... Pomysł stuknął po raz dziewiąty, a mnie tak gdzieś ze siódmy... Człowiek poczuł zew i zaczął wietrzyć zapach wędrówki w powietrzu... Ktoś może powiedzieć, że wędrówka pachnie przepoconymi butami o poranku... ale wszak niektórzy lubią zapach koni, zapach spalin samochodowych, więc czemu nie lubić zapachu wędrówki... Zresztą... Wędrowców teoretyków prosimy o niezabieranie głosu... Parafrazując Zakopower... „Moze i som jest tacy, co bąbli ni mieli, ale coz oni w zyciu culi, coz oni widzieli...” J

Tak więc... Poczułem zew i zacząłem się przygotowywać... Najpierw psychicznie... Trzeba się uodpornić na wszechobecne sygnały docierające z mózgopuszki, typu: ”gdzie ty poleziesz... daleko, ciemno, zimno i...(*ciach – cenzura*). Z tytułu tego, że mózgowie raczej ma marną siłę przekonywania w konfrontacji z instynktami niższymi (a takim na pewno jest u mnie instynkt podążania w stadzie po nocach), ten etap miałem dość szybko za sobą... Nadszedł czas przygotowań sprzętu... Tu było szybko – minimum toboła, maksimum wygody... Część rzeczy powędrowała tydzień wcześniej na Halę Krupową w ramach rozgrzewki... Wrzucamy do plecaka jakieś szmatki, pelerynki, żarełko, świeciłki i hura... Pędzę z Asią do autobusu, łapiemy 130-tkę... Mamy 3 h w zapasie... Jedziemy... Wjeżdzamy na plac Matejki... Wyprzedza nas rowerzysta... wyprzedza nas pieszy... .... wyprzedza nas ślimak winniczek[1]. W rezultacie docieramy na dworzec o 18:35, 5 minut po satysfakcjonującym nas autobusie, na 5 minut przed odjazdem ostatniego sensownego autobusu do Zakopanego... Nerrrwówka... Mało brakło i by mi się oberwało od Asi... Jedziemy II... W tzw. międzyczasie rodzi się plan, aby złapać marszon „od winkla”. Mając na uwadze jesienne zabawy w kotka i marszon, dochodzimy do wniosku, że opóźnienie większe niż 30 minut nie ma sensu... A wychodziło by jakoś tak na starcie... Postanawiamy wyskoczyć w Poroninie i zaczynamy cwał asfaltem do Zęba – odległość w sumie podobna jak z Zakopanego, a przynajmniej wyszliśmy równo...

            Nic tak nie poprawia nastroju jak asfalcik... Docieramy na miejsce, czekamy kilka minut i rzucamy się w wir wydarzeń.... Taaa... już widzę jak byśmy gonili załogę z Zakopanego... Tak może rano byśmy się spotkali...

            Idziemy, idziemy, dróżeczkę poznajemy... Bo i tak nie ma kogo o nią pytać... Przed nami pusta droga, czasem ktoś przejedzie samochodem... Piękna noc, księżyc ściele jaskrawe światło... Wokół widać światła okolicznych wsi... Przed nami pojawia się światło okolicznej knajpy... Tabuk??? Tabu??? Kabut??? Ale zrobili skomplikowany neon... Jak bym obejrzał harmonogram to bym wiedział, że knajpa nazywa się Kłabuk i to nasz pierwszy stop... Mamy godzinkę... Po co dalej ruszać? Tutaj jest dobrze... Piję wysokoenergetyczny napój kompatybilny kolorem z herbatą, gaworzę sobie z ludźmi, których dopiero teraz mam czas przywitać... Ciężko się wita w pędzie...

            Kuba coś nie może usiedzieć... Zaprasza nas do dalszej wędrówki... Nooo... doooobra... Idziemy, idziemy..

            Widoki, nocne widoki, światła, Maruszyna, węzeł szlaków, pola, potok, psy piszczące jak by im krzywdę robili, Zaskale, kościół... Aż strach pomyśleć jakie plagi czekają marszon, skoro noc mija tak spokojnie... Słychać tylko stukanie kijków i rozmowy... Żadnych grzmotów, kropel deszczu... Podejrzane... Zaczyna świtać...

            Dobijamy do Ludźmierza... Zaczyna mnie ogarniać senność... Asia radzi sobie doskonale... I dobrze... A ja się prześpię... Doświadczenie zdobywane przez lata pomiędzy przystankami komunikacji miejskiej pozwala pośnić sobie nawet podczas 10-cio minutowej drzemki... Po nieprzespanej nocy nie mam z tym problemów... Czas się zbierać... Teraz pójdzie się z górki (psychicznej, bo świta)...

            Podążamy sobie asfalcikiem (a jakże by inaczej) na Dział... Uo Jezusicku, jak tu piknie... Słonko oświetla Tatry na różowo, wioska jakaś taka niekomercyjna... A pomyśleć, że normalnie bym się tutaj raczej nie wybrał... Wychodzimy nad wioskę, i siadamy na zroszonej jeszcze lekko trawie... Ktoś proponuje Kubie, aby sobie usiadł... Ten się gdzieś wyrywa... Ciekawe za czym... Mamy spory zapas czasu, więc szykuje się dłuższy postój...

            Zbieramy bety i tuptamy w kierunku Żeleźnicy... Po drodze jakiś sklep, potem odpoczynek od asfaltu, bo droga prowadzi przez lasek... Docieramy pod szczyt i... pusto... a Kuba szedł przed nami... Okazało się, że nie mamy monopolu na gubienie szlaku... I dobrze, bo by się urząd jakiś przyczepił...

            Spać... Słonko grzeje, wiaterek wieje... Zasypiam...

.

.

.

.

.

.

Jakąś godzinkę później otwieram jedno oko... 15 minut później drugie i trzeba się zbierać... Taki piękny dzień, aż dziwne... Normalnie zero dramatyzmu... Docieramy do Podszkla pod szklep... sklep... Rozsiadamy się i wykupujemy sporo towaru od dość zdziwionych właścicieli... Przy okazji dowiadujemy się, że Wiola się wycofała (bad news) oraz że złapała jedyny, pierwszy i ostatni bus (good news).

            Za sklepem szlak prowadzi dość ostrym wyrypem na skarpę i stamtąd nasłonecznioną drogą pod górę wśród pól... Gdyby nie wiatr, byli byśmy upieczeni... Ale sponsorem marszonu jest chyba Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej... Pogoda jak malowana... Danielki (interesujący przysiółek, jednak niemal niezauważony przez nas...), Orawka...

            O... Śliczny kościółek tu mają... Muszę go kiedyś zwiedzić... Pstryk, pstryk do środka... Będzie pamiątka... Szkoda, że zdjęcia nie pachną drewnem...

            Z Orawki do Zubrzycy... Kierunek sklep, rzeka... Ludzie moczą nogi... Dziwne – zmęczeni czy co? Podejrzane – nic mi nie dolega... Nieco może śródstopie... Zbierają się chmury... O dziwo nie pada... Kilka kilometrów asfaltem nie robi na mnie większego wrażenia... Stałe tempo to podstawa... Tup tup... O... Dotarliśmy do Przełęczy Zubrzyckiej… Zejście zaczyna trochę boleć, ale co mi tam… 30s odpoczynku i pniemy się czarnym szlakiem... Bez jakichś ekscesów docieramy do schroniska i z bananem na ustach stwierdzamy, że do prysznica mikro kolejka, więc mamy szczęście... Myju myju... Jeszcze nigdy się tak dobrze po marszonie nie czułem... Herbatka, schodzą się ludkowie... Niektórzy ciężko przeszli tą trasę... Cóż... Mnie też nie raz dopadło... Współczuję... Jeszcze pora na sponsora... Losowanie nagród... Nie oszukiwałem... Na górę marsz... Ciepły pokoik... Zamykam oczy...

 

            Otwieram oczy... Jest koło siódmej... Mogę się ruszać... Nie jest źle... Jest dobrze... Jest rewelacyjnie... Asia chyba jakieś biopole uzdrawiające wytwarza... Nie dociekam... Podoba mnie się to... Wychodzimy jako jedni z ostatnich ze schroniska... Na przystanek dochodzimy jako jedni z pierwszych... Rewelacja... Ten marszon chyba będę wspominał najmilej... (jeśli nie liczyć pierwszego...). Gdyby nie gubić tylu rzeczy po drodze (kijki i takie tam...) to było by niemalże błogo... J A tu za 2 tygodnie następny... Kuba lubi zaskakiwać... Wrócę niedługo na szlak... To jak nałóg...

 



[1] Ślimak winniczek (Helix pomatia), nasz największy, oskorupiony ślimak lądowy. Występuje on w środkowej i południowo-wschodniej Europie. Autor nie ustalił co porabiał on w okolicach Placu Matejki... Ślimak odmawiał współpracy ze względu na swą gigantyczną prędkość w stosunku do autobusu linii 130...

 

Sebastian Wach


Strona główna